Kartezjusz powiedziała „myślę, więc jestem”, jednak patrząc na to co obecnie dzieje się z naszym społeczeństwem właściwsze współczesności było by chyba stwierdzenie „działam, więc jestem”. Efektywność i wydajność stały się bowiem bożkami obecnej kultury a my hołdując im na co dzień nawet nie zauważamy jak gubimy kontakt z naturą i samym sobą. W pracy staramy się wyrobić normy i wskaźniki. Wiele reklam zachęca nas do tego, aby być fit i activ, nawet jeśli dopada nas choroba podobno ma nam wystarczyć jedna tabletka aby pokonać grypę i beztrosko śmigać na narciarskich stokach, albo brać udział w rajdach samochodowych. Jakby tego było mało, w życiu prywatnym sami sobie równie często nakładamy kaganiec efektywności. Wystarczy tylko spojrzeć na te wszystkie smartfonowe aplikacje, które mierzą, ważą i oceniają każdą naszą aktywność w ciągu dnia i pilnują abyśmy zbytnio się nie lenili. Wcześniej, nigdy w życiu nie wiedziałem ile dziennie zrobiłem kroków, ile metrów przebiegłem i jak dużo kalorii spaliłem. Tymczasem teraz mija połowa dnia a w mojej komórce już pojawia się komunikat „zwiększ swoją aktywność, zrealizowałeś 70% swojego planu”. Kończy się miesiąc a kolejna aplikacja podsyła mi raport mojej aktywności miesięcznej i porównuje ja z aktywnością grupy znajomych. Porównaniom, raportom i wynikom nie ma końca.
Ostatnio dopadła mnie grypa i ścięła z nóg wysoką gorączką na kilka dni. Jak to zazwyczaj zwykłem czynić, postanowiłem fakt choroby potraktować jako nowe ciekawe doświadczenie i czegoś się z niego nauczyć. Po pierwsze uświadomiłem sobie, że wirus który mnie zaatakował mógł zdobyć kontrole nad moim ciałem tylko dlatego, że w poprzednich dniach byłem tak aktywny, że aż przemęczony i chronicznie niedospany. Co oczywiście istotnie wpłynęło na obniżenie odporności mojego organizmu. Po drugie, doświadczyłem uczucia prawie nic nie robienia. Nie zadziałały cudowne tabletki, po których to miały mi jak ręka odjął zniknąć objawy grypy, a brak energii i osłabienie spowodowały to, że po wykonaniu najprostszej czynności musiałem się zdrzemnąć na pół godziny, aby odzyskać siły. Każdy z początkowych dni choroby był wyjątkowo mało efektywny i wydajny, a mój mózg w reakcji na ten fakt zaczął wariować i odpalać katastroficzne filmy o przyszłych wydarzeniach. Czułem się winny, że nic nie robię i nie działam. Miałem wrażenie, że coś mi umyka, że coś tracę a tym samym wzrastał poziom stresu, który raczej nie wspierał mnie w dochodzeniu do zdrowia. Spirala poczucia winy i stresu, narastała przez kilka dni, aż do momentu kiedy zdałem sobie z tego sprawę i świadomie zdecydowałem, że choroba oznacza czas na odpoczynek i regenerację.
Powstaje teraz pytanie, jak wielu z nas i jak często w dniu codziennym przystaje i zadaje sobie pytanie za czym i dlaczego pędzę. Czy faktycznie odhaczenie kilku dodatkowych załatwionych spraw jest warte zarwanie np. dwóch godzin snu. Czy życie w biegu i nieustającym pośpiechu nie zwracając uwagi na sygnały z naszego ciała o przemęczeniu i konieczność chwilowego przystopowania ma sens. Czy faktycznie bardziej wartościowe jest zrobienie dodatkowych 2 tys. kroków, czy może lepiej się zdrzemnąć na pół godziny w ciągu dnia. Czy rzeczywiście ma sens ciągłe porównywanie się z innymi. Czy tylko fizyczna wydajność się liczy, czy równie ważny jest psychiczny relaks. Za każdym razem kiedy mam nerwowy czas, wspominam sobie jedną z wczesnojesiennych weekendowych wycieczek na Kaszuby i moment kiedy razem z moją drugą połową leżeliśmy przez półgodziny na lekko kołyszącym się pomoście w promieniach słońca, wsłuchując się w plusk wody i śpiew ptaków. Według mojej smartfonowej aplikacji do mierzenia aktywności był to czas nieefektywny i zmarnowany, natomiast według mnie jeden z lepiej wykorzystanych…
tekst pisałem popijając magiczną herbatę Mango Tango