Wiele razy słyszałem, że warto prowadzić dziennik wdzięczności. Mówili mi o tym znajomi, czytałem o tym w artykułach, a nawet zachęcali do tego niektórzy psychoterapeuci. Twierdzili, że taki dziennik uwrażliwia, że pozwala zauważać małe, ale ważne rzeczy, że zatrzymuje w biegu dnia i daje chwilę refleksji.
Do pomysłu wypełniania dziennika wdzięczności podszedłem strategicznie. Ustaliłem, że będę to robił przez cztery miesiące, startując tuż przed Nowym Rokiem. Wybrałem nieprzypadkowy moment, bo styczeń i luty to szare i zimne miesiące, czasem wpędzające w doła. Chciałem więc, by ten dziennik był moim narzędziem podtrzymującym dobrostan psychiczny w tym mniej przyjazne okresie.

Różowy bunt i cienkopis idealny
Niełatwo było znaleźć odpowiedni dziennik. Większość była „przesłodzona” – pełna kwiatków, sentencji i emocjonalnych ozdobników. Ja chciałem coś prostego, eleganckiego i bez nadmiaru. W końcu znalazłem – płócienna okładka, fajny papier, minimalistyczny styl. I wtedy wpadłem na przewrotny pomysł: żeby dziennik się wyróżniał i przypominał o sobie, kupiłem go… w kolorze pastelowego różu. Serio! Nie mam w domu nic różowego, więc zawsze był widoczny.
Papier okazał się strzałem w dziesiątkę. Ale moje ulubione pióro zawiodło – dopiero cienkopis pewnej marki (który od tej pory zagościł w moim piśmienniczym arsenale) dał mi przyjemność pisania. Tak, nawet takie detale potrafią cieszyć.
Co pisałem i czego nie lubiłem?
Dziennik miał rubrykę na afirmację dnia. Nie cierpię afirmacji. Pisanie ich było dla mnie sztuczne, mechaniczne, jak odhaczanie zadania. Ale za to cztery inne rubryki miały dla mnie sens: „Jak się dziś czuję?”, „Za co jestem wdzięczny?”, „Co dobrego wydarzyło się dzisiaj?”, „Czego nauczył mnie ten dzień?”. To był mój rytuał poranny i wieczorny, moje chwile tylko dla siebie w ciągu dnia. Choć muszę przyznać, że kilka razy wypełniałem go na wariata przed wskoczeniem do łóżka.
Odpowiedzi na pytanie „Jak się dziś czuję?” wymagały, abym na chwilę się zatrzymał i to zaważył. Prowadzę bardzo aktywny tryb życia i pewnie z tego powodu, wyjątkowo często pojawiał się zapis „trochę niewyspany”. Natomiast bardzo odkrywcze okazały się takie zapisy jak „jestem lekko spięty mając świadomość liczby zadań, które na mnie czekają dzisiejszego dnia”, „trochę stresuję się przed…”, „cieszę się na myśl o…”. Kiedy pisałem o tym co czuję i jak się czuję zacząłem być też bardziej wrażliwy też na to gdzie te emocje czuje w ciele i jakie mogę łatwiej rozpoznawać.
Dzięki wcześniejszym praktykom (m.in. medytacji sześciofazowej) łatwo przychodziło mi znajdowanie tego za co jestem wdzięczny. Ale z czasem chciałem unikać powtarzania tego samego – i wtedy mój umysł zaczął zauważać drobne rzeczy. Byłem wdzięczny za moje łóżko, które bardzo lubię, za dotyk kołdry wieczorem, za pyszne masło orzechowe do śniadania, za zielone rośliny w mieszkaniu, za słońce za oknem. A gdy w moim mieście zdarzyła się awaria magistrali ciepłowniczej i przez trzy dni nie było ciepłej wody ani ogrzewania, kilka razy zapisałem potem wdzięczność za… ciepłą wodę. Dopiero w takich chwilach uświadamiasz sobie, jak wiele „oczywistości” ma dla nas ogromną wartość.
Najbardziej wzruszały mnie jednak takie moje wpisy jak: „Jestem wdzięczny, że dziś rano się obudziłem” albo „Jestem wdzięczny, że obudziliśmy się razem i nigdzie nie musieliśmy się spieszyć”. Pogłębiały one i utrwalały znaczenie tych chwil i głębię emocji jakich doświadczałem w tych momentach.

Otwieranie oczu na małe szczęścia
Rubryka „Co dobrego wydarzyło się dziś?” na początku bywała dla mnie małym wyzwanie. Ale z czasem wieczory z dziennikiem nauczyły mnie, że zawsze znajdzie się coś dobrego – choćby mały uśmiech, miła rozmowa przy kawie, kasjerka pomagająca starszej pani przy kasie, fajny coaching z klientem, spacer z ukochaną osobą czy smaczny obiad.
Rubryka „Czego nauczył mnie ten dzień?” wymagała najwięcej refleksji. Ale też dawała najwięcej wglądu – bo nie tylko podsumowywała, ale uczyła patrzenia głębiej.
Podsumowując: dziennik nie wywrócił mojego życia do góry nogami, bo już wcześniej starałem się zauważać „małe szczęścia”. Ale dał mi codzienny rytuał zatrzymania się, docenienia, uważności. Uwrażliwił mnie jeszcze bardziej na dobro w codzienności i to była jego największa wartość.
Co dalej? Mój własny dziennik wdzięczności
Mój pierwszy dziennik się skończył. Kolejnego tak drogiego nie kupię – już nie potrzebuję „ładnego” przedmiotu, bo nawyk został. Mam notatnik za 30 zł, który świetnie spełni swoją rolę. Wiem już, że potrzebuję tylko czterech rubryk: samopoczucie, wdzięczność, dobre rzeczy i lekcja dnia. Bez afirmacji. Bez zbędnych ozdobników.
I wiem jedno: warto. Ale nie dlatego, że ktoś Ci powie „powinieneś”. Tylko dlatego, że sam to poczujesz. Tego nie zrozumiesz na etapie „wydaje mi się”, bo to trzeba przeżyć. Dopiero codzienność z dziennikiem pokazuje, co to narzędzie robi z Tobą i Twoim światem.
Czy tego chcesz, czy nie budujesz zarazem swoją uważność, tak istotną w tym przebodźcowanym i pędzącym świecie.