Wszyscy chyba znamy najczęstsze losy postanowień noworocznych, czy też tych które rodzą się w naszej głowie tuż po powrocie z wakacji: od teraz biorę się za siebie i ćwiczę, zaczynam ostro naukę obcego języka itp. Jakoś tak dziwnym trafem, po miesiącu lub dwóch, najczęściej mam przygotowaną całą baterię argumentów, czemu danym postanowieniem nie mogliśmy się zająć. Często można też usłyszeć: „nawet zacząłem z zapałem, ale nie szło mi za dobrze, nie było efektów i tak jakoś sobie odpuściłem”. Niejednokrotnie, jeśli nawet przetrwamy w postanowieniu jeden kwartał, to z czasem przestajemy dostrzegać, albo doceniać efekty naszych starań i tracimy motywację, a jest ona kluczowa do osiągnięcia zamierzonego celu. Dla jasności – powyższa zasada nie tyczy się tylko postanowień powziętych w Nowy Rok, czy pierwszego dnia po powrocie z wakacyjnych wojaży, ale wszystkich postanowień, które wymagają od nas zaangażowania czasu i energii w ich realizację. Dzieje się tak dlatego, że z czasem tracimy nasze zaangażowanie, zapominamy dlaczego chcieliśmy realizować dane postanowienie lub co bardzo częste, przestajemy widzieć efekty i postępy.
Dzisiaj chciałbym się skupić na tej ostatniej przyczynie, bowiem bardzo często przystępując hurraoptymistycznie do działania zapominamy uwiecznić swój punkt startu. Mówimy np. od jutra zaczynam ćwiczyć, a po dwóch miesiącach stwierdzamy, że umięśnienie nam fantastycznie nie przyrosło i nie ubyło nadmiaru ciała, tam gdzie się spodziewaliśmy. Nie mamy wymarzonej tarki na brzuchu. Dolna, tylna część ciała nie stała się wystarczając jędrna, a nasze łydki wcale nie są pięknie wyrzeźbione. Oczywiście, że nie – bo dwa miesiące to za mało. Jest to jednak świetny argument do porzucenia ćwiczeń, no bo przecież nam nie wychodzi. Gdybyśmy jednak porównali ile pompek, przysiadów lub innych ćwiczeń mogliśmy wykonać pierwszego dnia, a ile po tych dwóch miesiącach, z pewnością bylibyśmy pozytywnie zaskoczeni i zmotywowani do dalszego wysiłku. Dzięki czemu, z kolejnymi tygodniami ćwiczeń, zmiany w ciele nadeszłyby nieuchronnie.
Podobnie rzecz ma się np. z liczbą słówek w języku obcym. Mnie np. po kilku latach nauki angielskiego, wciąż dopada syndrom niewystarczającego postępu i zniechęcenia. Jestem wręcz przekonany o moim wrodzonym antytalencie do umiejętności lingwistycznych i bezproduktywnym trwonieniu czasu na naukę. Jednak kiedy wyjeżdżam za granicę i nagle mogę, z nowo poznaną osobą, całkiem swobodnie porozmawiać, a do tego opowiedzieć coś o sobie – odzyskuję energię do działania. Tak, jestem świadomy tego, że pewnie kaleczę język, mieszam czasy w wypowiedziach i nie zawsze użyje najbardziej odpowiedniego wyrażenia, ale wtedy przypominam sobie jak kilka lat temu znałem w tym języku jedynie trzy zwroty: „yes”, „I don’t now” i „I don’t understand”. Sam fakt, że ktoś powiedział coś do mnie po angielsku budził atak paniki i nerwowo starałem się zbudować w głowie jakieś zdanie, które będę mógł potem wydukać w odpowiedzi. Teraz niczego w głowie nie buduję, tylko od razu wchodzę w konwersację wierząc w to, że i tak jakoś sobie poradzę.
Jak mawiają mądrzy ludzie przystępując do nowego działania, warto je tak zaplanować, aby być prawie pewnym sukcesu w początkowym okresie jego realizacji. Jak wiadomo „prawie – robi wielką różnicę”, ale daje też dreszczyk emocji oraz pozwala rozpocząć fascynującą grę z samym sobą. Kiedy kilka lat temu zaczynałem ćwiczenia na ergonometrze (popularnie zwanym „wioślarzem”), miałem specjalnie przygotowaną tabelę, w której zapisywałem czas wiosłowania i przepłynięty dystans, a po pierwszym tygodniu rozpocząłem grę. Najpierw chciałem z każdym razem przepływać o X metrów więcej w tym samym czasie, potem rzuciłem wyzwanie czasowi tzn. maksymalny wyznaczony dystans starałem się przewiosłować w jak najkrótszym czasie itd. Z tygodnia, na tydzień zmieniałem daną, z którą się ścigałem i coraz bardziej ta gra mnie wciągała. Wyniki w tabeli w pierwszych tygodniach szybowały w górę (na początku zawsze łatwo o efekty), ale działo się też coś jeszcze. Mój umysł zmieniał te nowe, jeszcze wymuszane działanie, w nawyk. Ten, jak wiadomo – włącza się automatycznie i nie ma już potem potrzeby zmuszania się do ćwiczeń, bo umysł i ciało same się ich domagają. Czas jaki jest potrzebny, aby jakieś działanie stało się nawykiem, to według naukowców 28 dni regularnego powtarzania danego działania 😉
Teraz po latach, regularnie ćwiczę trzy razy w tygodniu i kiedy odpuszczę jakiś z treningów czuję się nieswojo i mam potrzebę rozładowania nagromadzonego stresu oraz energii. Zatem, coś co kiedyś wymagało wysiłku, aby to wykonać, obecnie wymaga ode mnie wysiłku, aby tego nie robić. Dzięki temu, regularnie ćwiczę już od kilku ładnych lat.
A jak z tym jest u Ciebie:
Czy jeżeli realizujesz jakieś postanowienie, pamiętasz jakie były jego początki?
Czy potrafisz zauważać i doceniać małe postępy, które finalnie doprowadzą Cię do dużej zmiany?
Czy potrafisz w danym działaniu wprowadzić jakieś elementy gry z samym sobą? Jakieś małe utrudnienia lub wyzwania, których pokonanie da Ci satysfakcję z tygodnia na tydzień?
od początku pisania tego tekstu towarzyszyła mi herbata Ceylon OP Dimbula Uduwela