Z ciekawością obserwuję różnych speców od życiowej efektywności. Jednak co najmniej w kilku przypadkach mogę śmiało stwierdzić, że efektywność stała się ich celem życia, zamiast te życie wspomagać. Optymalizują każdy codzienny ruch. Na wszystko mają plan i rozpisane kroki, a wyrwane czasowi sekundy skwapliwie zliczają w bilansie na koniec dnia. Prowadzą blogi, podcasty i kanały wideo, w których pokazują jak biegają skoro świt by nie stracić za dużo dnia. Jadą lub idą gdzieś słuchając audiobook’ów, bo przecież nie wypada trwonić czasu jedynie na podróż. Dzielą się swoimi planerami, skwapliwie notują nastrój danego dnia i swoje dzienne sukcesy.

Wszystko to może brzmieć pociągająco. Kto nie chciałby być takim robocopem, co to jednocześnie pierze, sprząta, wymyśla nowe inicjatywy i na dodatek w tym samym czasie uczy się obcego języka. Był czas, że i ja też chciałem taki być. Zacząłem nawet sporo robić w tym kierunku i miałem nienajgorsze wyniki. Coś jednak zaczęło mi w tym wszystkim przeszkadzać. Czym robiłem się sprawniejszy, szybszy i lepiej zorganizowany, tym wewnątrz stawałem się bardziej płytki i jakiś taki bezbarwny. Przestałem dostrzegać barwność życia i magię jego chwil.
Zauważyłem to również w publikacjach piewców tego stylu życia. Wszystko mieli policzone, pomierzone i zamknięte w różnego rodzaju aplikacjach organizujących im życie. Jakoś tak tylko dziwnym trafem w swoich publikacjach prawie nigdy nie używali słów: przyjemność, radość i szczęście.
Zarządzanie czasem, a szansa na sukces
Piewcy efektywności najczęściej uczą nas strukturyzowania zadań i łączenia ich w tematyczne bloki. Dodając do tego dzielenie czasu na jednostki i efektywne wykorzystywanie każdej minuty je wypełniającej. Tak mniej więcej wygląda według nich droga do sukcesu.
Tymczasem są i tacy specjaliści, którzy twierdzą, że są to jedne z najgorszych rad jakie można komuś dać, biorąc pod uwagę dwa główne czynniki sukcesu, jakimi są kreatywność i pasja.
Uznają oni, że czas przestojów takich jak: podróż samolotem czy pociągiem, oczekiwanie w jakiejś poczekalni lub kolejce, czy spacerowanie, to czas który powinien być wykorzystany do wszystkiego z wyjątkiem rzeczy efektywnych. To czas na marzenia, odpływanie myślami gdzieś daleko, podziwianie widoków, czytanie ekstrawaganckich książek, rozmowy z nieznajomymi a nawet wygłupy. Jak trzeba, to też czas na błogą drzemkę. Czas przestoju to czas naszej maksymalnej kreatywności, jednak trzeba dać sobie na nią wewnętrzną zgodę. Nie można jej zabijać pracą na laptopie, w czasie której staramy się nadrobić jakieś zaległości.
Czas przestoju to czas na zmianę perspektywy i kreatywne zabawy. Możesz pobawić się słomką od napoju, spróbować zgadnąć jaki jest cel podróży lub zawód twoich współtowarzyszy. Jeśli to Ci nie wystarczy, możesz za jedną z rad, którą kiedyś znalazłem w moim kreatywnym kalendarzu, kupić kolorowankę dla dzieci i kredki a następnie z pasją ją kolorować w środku transportu, którym się przemieszczasz. Miny współtowarzyszy – bezcenne.
Chodzi o to, że kiedy mózg nie jest pod presją i zajmuje się nietypowymi aktywnościami, w tle i tak analizuje sprawy do załatwienia. Często poprzez pryzmat tej nietypowości wpadając na nieschematyczne i kreatywne rozwiązania. Element zabawy i rozrywki do tego wszystkiego dołoży trochę relaksu i dobrego humoru. Tak ważnego w życiu, a tak często brakującego skoncentrowanym na efektywności specom.
I dla jasności – wiele nauczyłem się od osób promujących najwyższą efektywność w życiu. Z sukcesami stosuje w nim, niektóre z proponowanych pomysłów lub rozwiązań. Jednak z moją starą maksymą, że ortodoksja w każdym wymiarze bywa szkodliwa, czasami wyluzowuję i odpuszczam, sobie i otoczeniu.