Wrzesień to miesiąc, w którym często startują różnego rodzaju kursy, grupy zainteresowań i różnorakie warsztaty. Zatem pozbawia nas on jednej z podstawowych wymówek, dlaczego czegoś nie robimy lub nie próbujemy – nie pójdę na jogę bo jestem początkującym, a tam pewnie sami zaawansowani, zacząłbym kurs angielskiego ale wszystkie są już w trakcie, zapisałabym się na kurs tańca ale jak się odnajdę wśród tych którzy już ćwiczą trzy miesiące itd. itp. Oczywiście, że te powody to w przeważającej mierze wymówki ale jednak skutecznie pozwalają nam przed innymi, a szczególnie przed samym sobą, znaleźć usprawiedliwienie na brak naszego działania.
Każdy boi się niepowodzenia, ośmieszenia, że mu na początku nie wyjdzie albo że nie będzie wiedział jak się zachować. Nie napiszę „olej innych i nie przejmuj się ich zdaniem”, bo będzie to przypominało rzucanie grochem o ścianę. Napiszę za to, że jest wrzesień i wielu będzie w podobnej do Ciebie sytuacji idąc pierwszy raz na jakieś zajęcia lub rozpoczynając jakiś kurs albo aktywność fizyczną. Tak, tak… po lecie, a szczególnie po oglądaniu świeżo zrobionych pamiątkowych zdjęć z wakacji, wielu dostrzega nagle nadmiar tego i owego u siebie i podejmuje decyzję o rozpoczęciu aktywności fizycznej. Wrzesień to właśnie miesiąc, w którym spotkasz sporo niezaprawionych w bojach biegaczy, rowerzystów których niewyćwiczone mięśnie nie pozwolą podjechać pod większe wzniesienie, czy też rolkarzy, którzy połowę czasu spędzają na ziemi po upadkach podczas nauki jazdy na tym sprzęcie. Zatem w razie niepowodzenia nie będziesz się istotnie wyróżniać 😉
Powstaje jednak pytanie po co to robić?
Choćby po to, aby spróbować czegoś nowego i odnaleźć dawno zagubioną dziecinną fascynacje czymś nieznanym. Do dzisiaj pamiętam jak pierwszy raz poszedłem na koncert mis tybetańskich i spędziłem ponad godzinę z jednej strony zafascynowany tym co wibracje i fale dźwiękowe robią z moim ciałem, a z drugiej podekscytowany tym co się jeszcze wydarzy. Już samo to, że miałem leżeć przez cały ten czas na ziemi i jedynie słuchać dźwięków było dla mnie czymś zupełnie odmiennym w moim zabieganym życiu. Jednak, kiedy prowadząca walnęła w wielki gong było to uczucie wręcz ekstatyczne. Wibracje przeszyły całe moje ciało a ja tylko myślałem o tym, aby waliła w niego cały czas i to jeszcze mocniej. Po tym koncercie byłem mega zrelaksowany i do tej pory nie rozumiem, jak przy takich wibracjach i natężeniu dźwięku niektórzy z uczestników potrafili zasnąć i sobie chrapać.
Wiem jednak, że to możliwe bo poszedłem innym razem na koncert podczas którego prowadzący grał na hangu i dźwięki tego instrumentu wprowadziły mnie w taką błogość, podczas leżenia na podłodze, że odleciałem w objęcia Morfeusza. Tutaj, swoje zrobiła jeszcze oprawa – świeczki rozstawione wokół grającego, kadzidełka, plus dużo ciekawych/charakterystycznych uczestników – to wszystko tworzyło atmosferę nowego i fascynującego świata.
Zostawmy jednak koncerty. Na wiosnę tego roku byłem pierwszy raz na spływie kajakowym. Nie jakimś ekstremalnym, ale zupełnie turystyczno-relaksacyjnym ze znajomymi. Niby banalna rzecz, a jednak w kajaku do tej pory płynąłem tylko raz w życiu i teraz miałem ciągle przed oczami wizję wywrotki i utknięcia gdzieś pod kajakiem, do góry nogami. Rzeka nie była głęboka a i nurt nie był zbyt narwisty, zatem było bezpiecznie i zabawa była mega. Czułem się po tym wypadzie fantastycznie i już planuję kolejne kajakowanie. Jednak dopiero wtedy, kiedy raz wziąłem w tym udział, to zacząłem zauważać ile takich kajakarskich tras jest w pobliżu mojego domu. Ponieważ bałem się tego spływu, to satysfakcja z jego ukończenia była mega motywująca. Zresztą twórcy wesołych miasteczek, podkreślają, że aby się dobrze w nich bawić zabawa powinna być połączona z pewną dozą strachu, bo tylko wtedy nasz organizm daje nam endorfinowego kopa wywołującego doskonałe samopoczucie i zadowolenie z siebie. Już wiesz zatem pewnie, czemu tak wiele osób uwielbia rollercoastery 😉
W czerwcu tego roku poszedłem też na 1,5 godzinne wprowadzenie do jogi i medytacji. Z jednej strony, obawiałem się czy sobie poradzę z tymi pokręconymi jogicznymi pozycjami (szczytem gibkości to ja nie jestem) a z drugiej, trochę nie wyobrażałem sobie jak ja wulkan energii będę medytował. Jestem świetny z orientacji w terenie i dokładnie wiem gdzie jest strona prawa i lewa. Jednak jak w pewnym momencie miałem leżąc przepleść prawą stopę pod lewym udem i jeszcze jedną ręką złapać się gdzieś tam, to nie podołałem temu zadaniu i poplątałem wszystkie strony i kierunki. Tak samo nie poszła mi pozycja na jednej nodze, bo co chwila mnie gibało i traciłem równowagę. Najzabawniejsze było jednak to, że nie do końca szło również pozostałym i wszyscy zamiast się jakoś napinać i denerwować mieli niezły ubaw. Szczególnie jak prowadząca mówiła, że teraz robimy pozycję ślimaka albo psa. Dowiedziałem się o dziwnych mięśniach, których wcześniej nigdy nie czułem. Wiem, że muszę popracować nad koordynacją ruchową i że muszę nauczyć się odpuszczać, bo w jodze trzeba działać z wyczuciem i bez przesadnej ambicji, bo ta druga może doprowadzić do kontuzji a ja jako perfekcjonista jestem nad wyraz ambitny.
Przykładów mógłbym jeszcze sypać dziesiątki – jak choćby masaż tajski połączony z aromaterapią, parasailing, kosztowanie dziwacznych regionalnych specjałów za granicą itd. Co jednak łączy te wszystkie działania? Dla mnie to smak przygody, stawiania siebie w nowych sytuacjach, poznawanie ludzi i ich historii z zupełnie innych obszarów zainteresowań niż moje. Przełamywanie się, mierzenie ze swoim strachem i poszerzanie swoich horyzontów a co najważniejsze „smakowanie życia” w jego najróżniejszych formach. Tak – aby wtedy, kiedy już będą dochodziły do końca moje ostatnie godziny na tym świecie – mieć poczucie, że przeżyłem fascynujące i ciekawe życie a nie żałować, że tylu rzeczy nie spróbowałem przez te wszystkie lata.
Kończąc pozostawiam Ciebie z pytaniem: Kiedy ostatnio zrobiłeś coś pierwszy raz w życiu?
pisząc ten tekst piłem przepyszny owocowy napar Pina Colada z dodatkiem kokosu